Info
Ten blog rowerowy prowadzi roofoos z miasteczka Skierniewice. Mam przejechane 8694.40 kilometrów w tym 1429.50 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.81 km/h i się wcale nie chwalę.Suma podjazdów to 2400 metrów.
Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2013, Sierpień2 - 0
- 2013, Lipiec2 - 2
- 2013, Czerwiec1 - 0
- 2013, Maj3 - 0
- 2013, Kwiecień2 - 4
- 2012, Wrzesień2 - 1
- 2012, Sierpień8 - 0
- 2012, Lipiec12 - 2
- 2012, Czerwiec10 - 3
- 2012, Maj7 - 6
- 2012, Kwiecień7 - 10
- 2012, Marzec11 - 2
- 2012, Luty2 - 0
- 2012, Styczeń2 - 0
- 2011, Grudzień2 - 0
- 2011, Listopad3 - 0
- 2011, Październik2 - 0
- 2011, Wrzesień8 - 2
- 2011, Sierpień7 - 22
- 2011, Lipiec6 - 28
- 2011, Czerwiec11 - 42
- 2011, Maj14 - 25
- 2011, Kwiecień11 - 12
- 2011, Marzec8 - 11
- 2011, Luty2 - 0
- 2011, Styczeń2 - 0
- 2010, Listopad13 - 0
- 2010, Październik6 - 0
- 2010, Wrzesień6 - 0
- 2010, Sierpień14 - 0
- 2010, Lipiec8 - 0
- 2010, Czerwiec9 - 0
- 2010, Maj8 - 0
- 2010, Kwiecień13 - 0
- 2010, Marzec14 - 0
- 2010, Luty5 - 0
- 2010, Styczeń1 - 0
z2011
Dystans całkowity: | 456.00 km (w terenie 406.00 km; 89.04%) |
Czas w ruchu: | 26:24 |
Średnia prędkość: | 17.27 km/h |
Maksymalna prędkość: | 56.00 km/h |
Suma podjazdów: | 2400 m |
Liczba aktywności: | 9 |
Średnio na aktywność: | 50.67 km i 2h 56m |
Więcej statystyk |
- DST 50.00km
- Czas 01:44
- VAVG 28.85km/h
- Sprzęt A4
- Aktywność Jazda na rowerze
ŻTC Bike Maraton
Niedziela, 7 sierpnia 2011 · dodano: 07.08.2011 | Komentarze 6
No cóż, cienizna w tym roku. Forma poszła się bujać po wakacjach. Tragedii nie było, widziałem, że nie powalczę o czołowe lokaty ale... Ale po kolei...
Dziś Superprestige na szosie, więc sporo kozaków przesiadło się na mtb, gdyż jeszcze więcej kozaków pojawiło się na owej szosie. Nic to. Gładkie kapcioszki i w drogę.
Od startu całkiem mocne tempo ale nie przesadnie mocne. Ponieważ jedzie cała grupa, a na czele nikt jeszcze nie szarpie, dzielnie docieram w czołówce do Kwasowca. W międzyczasie jakaś kraksa, są pierwsze ofiary, peleton się kurczy. Jedzie mi się jeszcze dobrze. Wskakujemy pod góreczkę, za plecami słyszę trzaski - kolejna kraksa. Na szczęście wszystkie mijam cało i zdrowo. Pierwszy wzgórek pokonany, wskakujemy na drugi. Tu deczko się peleton rozciąga, jestem wśród tych którzy deczko zostają, ale przed następnym zakrętem wszystko cacy. Docieramy do Józefatowa. Podjazd 2,5km o wcale niewielkim nachyleniu. Pokonuję pierwszą część górki i... shutdown. Wszyscy pojechali, zostałem sam na sam ze sobą. Generalnie pasuje mi to towarzystwo ale jakoś nie dziś, nie w tym momencie :/ Jechałem tempem spacerowym, a właściwie dobrze, że nikt nie podchodził, bo pewnie by mnie wyprzedził. Te chwile zadecydowały. Już ich nie doszedłem. Grupa ok 30 osób zniknęła mi z oczu, a ja zacząłem walkę z żywiołem - czyli rowerem i sobą na przemian. Na szczęście do mety z wiatrem, więc zdołałem dojść do siebie.
Wskakuję na 2gą pele. Przede mną, ok 10km prosty odcinek pod wiatr. Teraz nie ma peletonu, więc nogi to od razu poczuły... Lata świetlne minęły nim dotarłem do Kwasowca. Poszło sprawnie - wolniej rzecz jasna od 1ej pętli, ale sprawnie. Ze stresem docieram do Józefatowa. Na plecach czuję oddech Exar-a. Na długiej prostej pod wiatr doszedł 2-3 osoby i pracują. Szczęśliwie tym razem Józefatów dużo lepiej niż za 1ym razem, ufff. Są duże szanse, że mnie nie dojdzie. Co prawda nie wiem za bardzo jak się nazywam przez kilka chwil, ale warto było - bo "w górach wyścigi się wygrywa" ;).
Ostatnie kilometry z wiatrem dociskam ile mogę i zerkam, kontrolując sytuację. Nie zmienia się. Wpadam na kreskę.
1:43:36 24 OPEN, 7-przedostatni :( w M3
Spodziewałem się więcej po sobie. Nigdy jednak na szosie dobry nie byłem - nie ma na czym potrenować na Szosomanji. To z pewnością ulegnie zmianie. A i też trening od Szydłowca to w zasadzie farsa. Czas kończyć sezon startowy i pobujać się na rowerze...
PS: Znów się rozchorowałem na punkcie sprzętu. Ale kolesie mają rakiety...
- DST 68.00km
- Teren 68.00km
- Czas 04:12
- VAVG 16.19km/h
- VMAX 48.00km/h
- Sprzęt A4
- Aktywność Jazda na rowerze
Mazovia MTB - Szydłowiec
Niedziela, 10 lipca 2011 · dodano: 11.07.2011 | Komentarze 22
Sobota
Tradycyjnie, rejsing-brada wpada zrzucić towares, aby niedziela poszła sprawnie. Pitu pitu, Mr Epic wjeżdża do boksu i tyle. Swoją drogą patrzę na tę piękną maszynę i za każdym razem zachwycam się jej wykonaniem. Tam nawet spaw, który jakoś nie jest nawet ładnie wykonany, jest jakoś tak polakierowany, że robi wrażenie. Fura ma pazur i nie ma chuja we wsi, który by odważył się stwierdzić, że jest inaczej. Zaraz potem poklepuję moją rakietę - żeby nie było scen zazdrości - może nie jest lepsza, ale jutro jak dobrze pójdzie - nie będzie czuła się gorsza... ]:->
A przecież bywało różnie w tym naszym duecie...
Niedziela
Otwieram oko, śniadanko, zestawiam sprzęcior pod furteczkę i gotowy... no prawie, ale nie ma stresu, bo wszystko tak przygotowane, że nawet jak gringo zadzwoni i zastanie mnie wiadomo-gdzie robiącego wiadomo-co, to nim powie "placek z jagodami" ja będę już czekał na ałtsajdzie :)
Pakujemy się i śmigamy po zajączka.
Pakujemy Zajączka i lecimy NA BERLIN!!
Pakujemy Berlin... dobra dobra... wystarczy...
W aucie śmiechy i płacz. Łzy się leją, my się toczymy, pogoda cacy - to nie może się skończyć źle, o ile się w ogóle zacznie bo i zamiana rowerów na kajaki przeturlała się po wypalonych umysłach :)
Docieramy, standard prosidżer - każdy ma inny rytuał, jeszcze tylko błysnąć białą opalenizną pośladów przy wymianie gatków wśród szerokiego grona kolarzy i klarzówek i można skiknąć na rozgrzewkę. Z tej w miarę szybko wracamy, nadchodzi wyczepista czarna chmura, w efekcie burza, błyskawice i solidny deszczyk. Rozgrzewkę przenosimy do auta - mówią, że sauna dobrze robi sportowcom :DDD
Nic, czas relaksu mija, czas dupsko zmoczyć i schłodzić. Przestaje padać, ale to tak na zachętę. Krótkie oczekiwanie w sektorze, mały czit-czat, trochę śmiechu 3..2..1 i napierdalamy!! A razem z nami, napierdala deszcz - oberwanie chyba chmury. Nie wiem, nie miałem okularów na nosie to nie widziałem nic, poza kołem przede mną. Przez chwilę tylko obserwuję licznik - 40-42-44km/h! Kiedy ja spoważnieję?? Przecież zaraz będę jechał 4km/h... jak się tak spompuję na starcie... Niektórzy nie mądrzeją nigdy :/
Docieramy do pierwszej sekcji wodnej. Jazda długo nie trwała, a szkoda, bo czułem się doskonale po tym dociskaniu. Przede mną Zajączek, walczy z prawej, ja z lewej, pyta czy lepiej, "a se zobacz, proszę bardzo" i go puszczam. Chyba nie, bo tak długo za nim jeszcze się nigdy nie utrzymywałem. No dobra, swoje mamy za sobą, czas na marsz. Skok na lewo, skok na prawo, jest siła to się czasem biegnie nawet.
Trwało to nie wiem ile, bo chyba się zdrzemnąłem idąc, ale zaczynamy jechać. No i powoli powoli, rozpalamy ogień w piecach ponownie. Jedzie mi się słabo, fizycznie klasa, ale psychika już "ma dziś wolne". Niestety, urlop dopiero od jutra, więc dziś się musisz droga pani nawrócić na właściwe tory i nie próbuj negocjować!
Za chwilę podjazd, trochę z buta ale to pryszcz, przy poprzednich kilku kilometrach w błocie i wodzie do jaj - tak tak, wpadłem to wiem co mówię! i brniemy pod górkę.
Trasa generalnie z gatunku ciężkich. Troszkę asfaltu głównie pod górkę, troszkę po polach, reszta to las. Góry nie są wysokie ale nawet jakby było sucho i twardo, człowiek by się ugotował kręcąc solidnie.
Pierwszy bufet. Woda do picia, banan (i później jak się okazuje baton, którego nie zauważyłem, że wziąłem - szacun nie??) i kręcimy dalej. Słonko znów świeci ale teraz już się chyba nikt nie cieszy, bo sauna na drodze. Więc się chowa ponownie na jakiś czas... ufff
Na jednym ze zjazdów, śmigam za gościem. Zerka nerwowo, mówię - jedź swoje, tu nie wyprzedzam. Ostry zakręt w prawo, u mnie za późne dohamowanie i.. lewdwie wyprowadzam rower na właściwy tor. Jest to dokładnie TO SAMO MIEJSCE, na którym w ub. roku, myślałem, że kończę Szydłowiec. Wtedy ucierpiał kask, biodro i plecy oraz do kompletu dostałem kapcia ale jechałem dalej - ukończyłem. W tym roku fart - roofoos jedzie dalej bez upadku i awarii :)
Tym samym wskakujemy na rowerostradę. Tu widzę, że nie jest ze mną jeszce źle - daję zmiany, prędkość znaczna. Jest klasa.
Zjazd strumykiem - niezapomniana frajda. W ubiegłym roku ledwie się telepałem obolały, w tym... dałem z siebie wszystko, co niekoniecznie oznacza mądre, a już napewno przemyślane ruchy, ale poszło bezstresowo i sprawnie :D
Na wzmiankę zasługuje drugi bufet. A jakże. A właściwie to co się działo za nim. W skrócie - kurestwo. No Panie Z. - pogoda to nie była aż tak wredna żeby zamienić nawet piaszczysty przejazd w coś takiego. POTOP. W efekcie, całą wieczność kitowaliśmy z buta. Pod górkę. Czy tego nie dało się objechać inaczej?? Dało, tylko jak się coś robi na ostatnią chwilę to później lepiej rzucić przed startem wskazówkę mistrza "lepiej zejść z roweru". Co w tym fajnego było? Ekstremalne doznania? No way!! Wkurwienie to max co można było z siebie wykrzesać. Na szczęście nie deptałem sam - śmiechu na "podjeździe" co niemiara. Każdy w duchu bluźni, ale fason trzeba trzymać :D Różne żarty o skali trudności 6, słabej psychice tych przed nami, zachęcające "Wsiadaj, ciiiśniiij" i innych :D Nie kojarzę numerów ale DZIĘKI PANOWIE - podchodzenie z Wami to prawdziwa przyjemność :D Niemniej nie po to żeśmy tu (tam) więc rzucam- dobra, wsiadamy! Ktoś wtóruje- na koń!! Poszło, napierdalamy (ze 4km/h) nadal pod tę jebaną góreczkę, ale daje się jechać więc jest klasa, a i zaraz płasko się robi więc oprócz tego, że buty ważą 2kg - KAŻDY - to już nie chcę tego pamiętać.
Różnymi mniej i bardziej ciekawymi zakątkami tego pięknego kraju docieramy do ostatniego chyba asfaltu. Pytam grzecznie jednego kolegi czy mogę mu powieźć się na kole, bo nie mogę wrzucić blatu więc moje zmiany będą - delikatnie mówiąc - chuja warte. On na to- wskakuj. Ciśniemy, wszystko ok 40tki. Szkoda mi go trochę bo widzę, że idzie na twardo, więc daję jednak zmianę, ale co to za zmiana ze 200m bo przecież zaraz bym wystartował w kosmos taka kadencja... i znów kolega pojawia się na czele dwuosobowego peletonu. Do czasu. Wyprzedza nas trójka chartów. Staramy się za nimi skoczyć ale gdzie tam- idą za mocno. Jednak Za kilka metrów - cud, a nawet dwa. 1. wrzucam blat! Fuck yeah!! Drugi, daję zmianę i dospawuję do trójki drombo. Na początku myślałem, że co pewien czas każdy daje zmianę, ale nie. Zaczynają skakać, to jeden to drugi - wszyscy wiedzą, że soon kreska więc urywamy kogo się da. No i tak sobie skacząc (podobało mi się zajebiście - Vmax 46km/h na prostej) docieramy do lasu. Tam mostek nad rzeczką. Że ten gość wpadł na pomysł przejechać?????? Deski węższe niż opona, dziury szersze niż gościu. Więc jak pierdolnał to pewnie wszystkie łosie z lasu uciekły. Ludzie, jak on zawisł na rowerze!!! Z jednej strony martwimy się "nic Ci nie jest??" i staramy się pomóc, ale z drugiej, no śmiech na sali. Co za kamikadze!!! A jakie lądowanie :)))) Wyskakujemy z tego singla, jeszcze przeskok przez strumyczek i... potop again. Nosz w kapsko...
Ale nie ma zmiłuj - teraz luz na trasie, pedałujemy. Więc jazda, podpórka, jazda, podpórka... i tak kilka kilometrów. Czekam tylko na skurcz jak na wyrok, bo to że jebnie mnie zaraz przy tych podpórkach to pewniak... Wyjeżdżamy z tego gówna, urwałem jednego z kozaków, mnie też urwali pozostali dwaj. Widzę ich ale no nie mogę ich dopaść. Za żadne skarby, ja padam, oni jadą, oni padają, ja jadę - dystans ciągle ten sam.
Właśnie - dystans. Na stronie mazovii - 58km, na bramie startowej 64km, na liczniku 62km - "a tu nagle oczom jego ukazał się las, a na drzewie tabliczka 5km" (do mety). O nieeeeeeeee. "Kurwa" to jedyny komentarz jaki wypowiedział chyba każdy z naszej małej grupki - przynajmniej jedyny jaki słyszałem. O mamo, no nic, pięć to pięć, a nie dwa. W pewnym momencie zaczynam kojarzyć odcinek (z rozgrzewki) i depczę już co sił w słabiuchnych nogach. Mijam dziewczynę (nie byle jaką - pod wieloma względami, również sportowymi ;), mijam jednego z gości, którego nie mogłem dojść na błocie kilka km wcześniej i finisz nad zalewem. Mocno poszedłem to i brawa nawet były solidniejsze :)) DzięX :)) Kreska po 04:12:06. Daje to 107 miejsce OPEN i 35 w M3. Życiówka! Do zwycięzcy cała wieczność ale na osłodę 3miejsce w sektorze 4tym, tuż za Zajączkiem, który dokłada mi 13min (tyle z nim przegrać to jak wygrać :D)
9 min po mnie wpada na metę Theli - kozak orientacyjny, z mego miasteczka. Znów nie było szans na bezpośrednie starcie, bo inny sektor, a w dodatku coś mu tam nowy łańcuch w nowym bajku nawywijał. Trzeba zaczekać do Skierniewickich harców na szosie (szykuj slicki mistrzu - POZDRO) ;)
Niestety i tym razem w naszych bliźniaczych potyczkach, Exar nie był w stanie stawić mi czoła. 34min straty to przepaść. Bywa. Może next time jego będzie na wierzchu, ale w tym sezonie już wie, że stawiam twarde (jak na nas) warunki i nie biorę jeńców więc do Skierniewic musi i wypocząć i ostro popracować - POZDRO AMIGO :)Mazovia MTB - Szydłowiec zdobyty
© roofoos
Crazy Sunday.. mówię Wam...
- DST 40.00km
- Teren 40.00km
- Czas 02:27
- VAVG 16.33km/h
- Sprzęt A4
- Aktywność Jazda na rowerze
Galiński MTB Marathon - Gielniów 2011
Niedziela, 26 czerwca 2011 · dodano: 27.06.2011 | Komentarze 7
Obudziłem się ściurany po sobotniej robocie. Kręgosłup słabo, ręce słabo, nogi słabo.
Ale nic, nie ma co się za długo zastanawiać jak to wszystko "nie tak miało być", trzeba się pakować i w drogę.
Docieram na miting pojnt, melduje się smskiem, odzew "kurde, punktualny jesteś, ja się zawsze spóźniam... będę za jakieś 10min" Ok, ok. Mam czasu troszkę, psiknę na amorka deczko bruna- niech ma i podkręcę przerzuteczkę przednią bo coś harcze.
Jest fura, pakowanko, kanapki(!) w łapę i w drogę.
Daleko nie jest więc docieramy migiem (dla najmłodszych, wychowanych na taczfonach: taki radziecki samolot bojowy)
Na miejscu rejestracja, przytulenie giftów, a to wszystko za kompletną darmochę. Nieźle pomyślane, a największe wrażenie robi na mnie obsługa - TO SIĘ NAZYWA ŻYCZLIWE NASTWIENIE do zawodników (zgodnie z zapowiedzią na wwww)
Ostatnia szamka (wiem wiem, dużo jem i co z tego?? :)) i rozgrzeweczka.
A później już tylko 5..4..3..2..1 START!! STOP STOP!! Jeszcze raz, zgubilibyśmy naszego mistrza!! :)))))))) I od nowa 5... POSZLI(my)!!
Pierwsze 14km bez zarzutów, tempo szybkie, ludzi sporo, ja wyprzedzam i mnie wyprzedzają. Malutkie podjazdy, asfalt, pola, trawy. Noga mi nie kręci jednak, jakoś dziwnie nie czuję tempa. Sobotnia zabawa w brukarza no nie dodała mi świeżości...
Ale spoko, myślę - rozkręce się.
17km, zaczyna się. Kamiory, korzony, kamiory, korzony, ka mio ry, ko rzo ny podjazd może i nie taki stromy ale idź pan w ch*, techniczny AŁA. Wdrapuję się na rowersie, nawet wyjeżdżam ze środkowej tarczy all.
Cały czas prawie single, wyprzedzanie często oznacza tarcie o krzaki. Ja miałem fart, bo mnie tylko jeden drasnął, ale kolo co mnie wyprzedzał - nie wcisnął się - zdjęło go drzewo - taka karma.
Od 17 do 21km to były najdłuższe chwile mojego życia. Lecimy singlem w poprzek zbocza. Tempo wolniutkie, co chwila podpórka bo korzenie i luźne kamiory EVERYWHERE (rozsypali je czy ki ch**????) Kręcimy tą ścieżką i patrzę, a tam 50m dalej przebijają mi się żagle reklamowe, jadę ciut dalej, wszystko otaśmowane. Myślę: wow, się kolesiowi chciało przygotować takie coś w środku lasu.... Za chwilę wiem czemu - pierwszy zjazd - podobno 29%. Zjeżdżam ale czuję że igram z losem przy moich umiejętnościach. Dupa moooocno w tyle i jakoś poszło.
Okazało się że to świetny punkt na trasie bo kolesi z aparatami i kamerami od metra! (przypał było więc schodzić ;P) Od tej pory już były tylko takie zjazdy [!!!] - Galiński nie robi objazdów bo za stromo, na każdym prawie króka modlitwa i ogień, kazdy oznaczony [!!!] (zamanie w tej jego skali brakło by czaszek :))))))
21-30km trochę bez historii. Nadal pełna koncentracja, no nie ma czasu spokojnie szamnąć żela- serio. Kilka razy odczuwam zmęczenie, tracę koncetrację i wyjeżdżam poza singla w krzaki albo na zjeździe delikatnie idę nie tak jak ścieżka prowadzi. Zmęczony owszem ale nadal wyjeżdżam w górę all jak leci - noga już się gotuje i tym razem z przodu 22 ale podjeżdżam (oprócz 2 może 3ech fragmentów, że no nie wiem czy to się da podjechać bo ledwie żeśmy włazili. Ale jeśli tak to szacunio i respekcio i teach-me-master!)
Od 30km full ogień. Trasa nadal po kamiorach (qrva), pod górkę kamiory, z górki kamiory, korzony, jeszcze podjazdy kurwa z takimi hopkami (zjazdy zresztą też - na jednym wystrzeliło Zająca - mojego dzisiejszego kierwcę w kosmos). Dopadam jakąś grupkę. Najpierw ich tylko widzę, ale z czasem jestem coraz bliżej. 5 osób. Polny podjazd za lasem i dwójka z nich już za mną. Wskakujemy na te pola i zaraz okazuje się, że znam już trasę bo z Zajączkiem robilismy tam rozgrzewkę, więc podkręcam tempo wiedząc co mnie czeka. 1 ucieka, ja wciągam trzeciego. Wpadam na singla dookoła stadionu. Jeszcze tylko zjazd - rzecz jasna [!!!] - na szczęście krótki, a za nim długawy ale spokojny podjazd i mijam czwartego. Wyskok na asfalt, 200m, dochodzi do mnie, wyprzedza, wpada pierwszy na stadion. Finiszujemy, jestem o grubość gumy przed nim, nooo, mooooże pół koła. Podziękowaliśmy sobie, a miłe panie same zdjęły z nas numerki bo z lekka nas zamroczyło :)
Czas 2:27 wstępnie 69 w open ale wyników coś nie widze ofiszal. Zając po wyjebce zjechał z giga na mega i sklasyfikowali go na 2:23 (na liczniku ma 2:13, a ja 2:26 więc ze 20min na świeżości by mi wsadził, ale z nim tyle przegrać to jak wygrać :D)
Zmęczyła mnie traska psychicznie, no kurwa nie było minuty na relaks, full koncentracja. Trasa na arytmię serca, bo rytmu jazdy to tam nie można było złapać za bardzo. Tak myślę, że ręce to bolą mnie bardziej niż nogi.
Organizacja PERFECT. Za darmo dostałem koszulkę, bidon, jakiś medal okolicznościowy :P, czipa, oznakowanie trasy, żele enerwita na bufetach! ALL NAJWYŻSZA KLASA! After porcja makaronu z mięchem, dla każdego taka sama i ciepła! Owoce, izo - full wszycho. i pytam: moooożnaaaaa????? da się????? a nie 60zł i chuj wielki za to dostajesz "widomo gdzie", a ludzi tyle, że gdyby nie dziewczyny....
Będę śmigał w Gielniowie ZAWSZE, nawet jeśli będzie wpisowe!!
PS: Ale ten nasz mistrzu wycieniowany.... a takie pierdolnięcie :)
- DST 77.00km
- Teren 77.00km
- Czas 03:20
- VAVG 23.10km/h
- VMAX 41.00km/h
- Sprzęt A4
- Aktywność Jazda na rowerze
Mazovia MTB - Rawa Mazowiecka
Niedziela, 12 czerwca 2011 · dodano: 12.06.2011 | Komentarze 30
Jako że patriota ze mnie lokalny całkiem fest, a to prawie lokalnie nie wyobrażałem sobie, że nie wystartuję w tym maratonie. Bo to w Rawie. Bo tak. I już.
Sobota. Dziwnie się czuję. Wypad tak blisko, że nie czuję atmosfery wyjazdu. Ile tam będziemy jechać- pół godziny?? Szkoda muzę włączać.
Niedziela. Pobudka. Już ją czuję. Rozstawałem się z nią 3 razy przed trzaśnięciem drzwiami. Po szczegóły zainteresowanych odsyłam do odpowiedniego akapitu TU.
Dalej standard prosidżer. Docieramy na miejsce, biuro, łachy na dupę, kręcimy (korbami, kołami i się po okolicy). Acha. Jeszcze tylko gumę zmieniam tuż po zdjęciu rowersa - wentyl nie trzyma. Jego strata - trasę będzie kukał z tylnej kiermany. Swoją drogą, nie ma jak zjebaną gumę wziąć jako zapas "na wszelki". Ale cóż - my z Exarem tak już mamy, że wskazówa w zegarze dla nas w inną stronę się kręci :]
Ostatnie podrygi, wskakujemy w sektory. Najpierw trzeba go wywąchać - no ale nie jest to zadanie trudne - na naszym 11tym zabawa się kończy... i jedzie hobby. Do czego to doszło? Ale nic...
Wybija godzina zero. Znaczy dla Rękawka i spółki, dla nas jest przecież dopiero "za dzisięć". Zbliżamy się do kreski, spiker kultowo drze japę (szczerze: uwielbiam jego odliczanie!!) i bomba w górę! Tempo od startu mocne. Ale czego się spodziewać? Po pierwsze na początku zawsze takie jest, po drugie jedziemy po asfalcie, po trzecie płasko jest. Zające i wszelkie inne przedwczesne wytryski robią swoje, wjeżdżamy na pierwszy pagórek i się zaczyna ściganie. Kto miał odpasć - odpadł (zawsze mnie zastanawiało, jak to jest, że kolesie nadają tempo >40km/h, a nie potrafią pokonać 3m górki?). Na początku ziom nadaje tempo, ja za plecami, później ja się przedzieram, on za mną i tak przez pewien czas. Do czasu. Po zjeździe fita łapię malutki pociąg. W zasadzie to zaraz się przekonuję dlaczego malutki. Bo zapierdala jak jakiś japoński pocisk. Zerkam na zakrętach czy amigo też podziela to wariackie tempo, ale nie. Nie podziela. Urywam go. Kotłujemy, niektórzy odpadają, ale pociąg ma to do siebie, że dogania następnych, łapie oddech i znów goni następnych i utrzymuje się jakoś skład, a jak nie - formuje się drugi :P I tak do rozjazdu - tempo piekielne, gdy tylko warunki pozwalają. Oczywiście niejednokrotnie przychodzi mi do głowy myśl "ciekawe ile to wytrzymasz?" ale nie ma czasu na szczerą odpowiedź - trzeba spawać, podkręcać, pić czasami, a to wszystko zazwyczaj powyżej 30km/h na speszal odcinkach. Z czasem tempo się jakby uspakaja, zaczynają się pagóreczki, wjeżdża mi się wzorowo, w ogóle czuje się dobrze, oprócz tego, że ciągle myślę, że jestem niedojedzony. Nic to, jeszcze lekki zjazd i ... rozjazd. Oczywiście decyzja nieodwołalna - lecę 1sze w Mazovii giga. Niby nikt na tym rozjeździe nic nikomu nie robił, nie było przymusu pistoletem, ani bata nawet, ani mrocznych wizji snutych na głos, a z całej bandy zostało nas dwóch. Ja i ja. I dobra, i świetnie - dobrze się czujemy we własnym towarzystwie. Za jakiś czas przebija się następny... pewnie nie ostatni.
Druga pętla chciał nie chciał- wolniejsza. Tempo mi spada. Jeszcze nie zmęczony ale no kiedyś trzeba oddech złapać. W międzyczasie szamam drugą porcję błota, tankuję na bufecie, wciągam parówki, kanapkę z żółtym serem, schabowego z frytkami i jakiś deser lodowy - wszystko w postaci carbosnacka - TAK - niebieskiego! I borykam się z trasą.
Od ok 58km czuję, że są pierwsze efekty "zabawy kolejką" :P Tempo nawet na prostych odcinkach znacznie słabsze od tego z pierwszej pętli. Ale tragedii nie ma. Trochę dociskam, trochę odpuszczam - na wyczucie, byle bez szarpania, bo zaraz za nogą padnie psycha, że ta pierwsza zamiast odpoczywać ciśnie, a zamiast cisnąć odpoczywa... Tak docieram do ostatniego bufetu. No! czas znów na sytą ucztę ;) Niebieskie w bidonie jest - do mety styknie. Więc "odkręć mi proszę wodę". Kolega z bufetu odkręcił, podał (w ogóle WIELKIE PODZIĘKOWANIA - obsługa bufetów dla mnie PRZEZAJEBISTA. DZIĘKUJĘ). Piję, a tu kurwa woda.. i owszem... ALE GAZOWANA! No to popiłem... 3-4 małe łyczki bo przecież zaraz odlecę jak się tego gazu napompuję, a resztę spija koszulka, kark, głowa, twarz... i do pokonania ostatnie 10km. Mam wrażenie że słabnę, niby tempo za bardzo nie siada, wręcz jakoś chyba nawet deczko lepiej, ale już jestem zmęczony. Ewidentnie. Na szczęście wskakuję do miasta, zaraz potem park przy zalewie, ścieżka dookoła i wyjeżdżam przy mecie, a tam... odbijamy w lewo i znów w las. O matko, psychicznie mnie to jakoś przycisnęło, ale dopóki słychać miasteczko - nie ma tragedii. Za chwile jest, kawałek asfaltu - ten już prowadzi we właściwą drogę. Kreska. Finito na dziś.
Za chwilkę, no może nieprzesadnie nieco dłuższą chwilkę, wpada ziom. Miał lepiej - dostał motywkę na ostatnie metry. Nie wyglądamy najlepiej ale co komu do tego? Piciu, piciu, dekoracja, standard prosidżer, dobry bit i ucieczka do domu.
Na "do widzenia" osobisty double gratulejszyn dla Che, która już tam zorganizowała i umotywowała odpowiednio jakąś ekypę ;)) fuck, jakież ona ma pierdolnięcie w nodze - 12minut wcześniej ode mnie przecięła kreskę - istna masakra. A my meldujemy się w domkach.
Było całkiem nieźle, nieźle, całkiem dobrze, dobrze! :)
- DST 37.00km
- Teren 37.00km
- Czas 02:53
- VAVG 12.83km/h
- VMAX 46.00km/h
- Podjazdy 900m
- Sprzęt A4
- Aktywność Jazda na rowerze
ŚLR - Nowiny
Niedziela, 22 maja 2011 · dodano: 23.05.2011 | Komentarze 4
Bajka trasa, więcej deptanego ale i znacznie więcej podjeżdżania w porównaniu do Daleszyc. Zjazdy idą coraz lepiej i jak uzbroję się w odwagę zjeżdżania między schodzącymi - będzie mistrz. Minus: straszny tłok na początku trasy, na dystansie Master stawka bardzo szybko się rozciąga, tutaj nie.
W rezultacie 60 w Open i 18 w M2 - kiedyś o takim wyniku w takim "maratoniku" mógłbym tylko pomarzyć.
- DST 71.00km
- Teren 71.00km
- Czas 05:24
- VAVG 13.15km/h
- VMAX 56.00km/h
- Podjazdy 1500m
- Sprzęt A4
- Aktywność Jazda na rowerze
ŚLR - Daleszyce
Niedziela, 17 kwietnia 2011 · dodano: 19.04.2011 | Komentarze 4
Niezła masakra. Do rozjazdu Master/Fan doskonale, bez napinania, średnia prawie 20km/h. Później zaczął się teren, a średnia zaczęła drastycznie spadać z godziny na godzinę. Super podjazdy, super podejścia, super zjazdy, super single, super bruki, super szutry, super skałki, super błoto, a nawet asfalt super :) Trasa bajeczna ale dla mnie - dystans zbyt wymagający jednak. Niestety system pomiaru czasu padł, sumaryczny czas pewnie kilka minut dłuższy o przerwę na tankowanie i popas na bufetach. Było wszystko. Od tego maratonu wiem do czego mam 22z z przodu :) Przydałyby się też 34z z tyłu. Porwałem się z motyką na słońce, ale warto było nie Exar?! ;p
- DST 39.00km
- Teren 39.00km
- Czas 02:03
- VAVG 19.02km/h
- VMAX 50.00km/h
- Sprzęt A4
- Aktywność Jazda na rowerze
Northtec MTB - Mrozy
Niedziela, 20 marca 2011 · dodano: 21.03.2011 | Komentarze 4
Nie było źle. Kolega "miastowy" jak dał zmianę to nawet bufet mi nie pomógł :)))
- DST 37.00km
- Teren 37.00km
- Czas 01:53
- VAVG 19.65km/h
- Sprzęt A4
- Aktywność Jazda na rowerze
Northtec MTB - Józefów
Niedziela, 6 marca 2011 · dodano: 21.03.2011 | Komentarze 0
No! To było to - śnieg na maratonie zimowym, oł jeeee :]]]]
- DST 37.00km
- Teren 37.00km
- Czas 02:28
- VAVG 15.00km/h
- Sprzęt A4
- Aktywność Jazda na rowerze
Northtec MTB - Karczew
Niedziela, 6 lutego 2011 · dodano: 07.02.2011 | Komentarze 0
Baaaaaaardzo słaba siła po zimie. Część trasy w trupa, aż stałem się trupem i już dalej jak się dało.